Ustawa Cookie - Wykorzystujemy cookies w celu poprawnego wyświetlenia strony. Wiemy - można bez nich żyć - tylko po co?

Andrzej Guziński - Dwadzieścia kroków po śniegu - Engadin Skimarathon [ROZDZIAŁ IX]

Kocham biegówki -> Przygoda

2019-10-19

Tak samo jak kiedyś we Francji, zdarzyło mi się kiedyś zapomnieć sprzętu na Engadin Skimarathon. Tym razem koszyków – materiałowych trzymadeł do dłoni, które wpina się do uchwytu kija, dzięki czemu nie trzeba ciągle kurczowo trzymać sprzętu zaciśniętymi pięściami. A że nie było już czasu na powroty do hotelu lub samochodu, wybrakowany o ten element ruszyłem ze wszystkimi na trasę, ale co zdążyłem się rozpędzić, to wbity w twardy śnieg kij wypadał mi z dłoni i zostawał w tyle. Wyglądało to przekomicznie, kiedy biegłem sto metrów do przodu i dziesięć do tyłu. Pięćdziesiąt do przodu i siedem do tyłu. Czas leciał, a ja byłem coraz bardziej poirytowany, a co gorsza – trwało to aż pięć kilometrów.

 

 

Na szczęście maraton w Szwajcarii to jedna z tych imprez, gdzie organizatorzy zapewniają możliwość wypożyczenia innego kompletu sprzętu na wypadek takich „awarii” jak moja. Niestety, we Francji ani nigdzie indziej nie przewidzieli zapasowych pasów z lekami na astmę.

Szwajcaria daje jednak poważniejsze powody, by być chyba moim ulubionym przystankiem na mapie świata, którą już znam.

Widoki mają ładne.

Sery i jedzenie mają dobre.

Życie mają spokojne i na dobrym poziomie.

Od ludzi bije życzliwość.

Są zorganizowani.

Są prawdziwi.

Są szczęśliwi.

Żyją w zakątku Ziemi, do którego nie da się nie wzdychać.

Taki sam jest ich maraton w lidze Worldloppet – z piękną pogodą, widokami, które odbierają mowę; powodują to uczucie w brzuchu, którego nie rozumiesz, ale znasz i zawsze wiesz, że jest miłe.

 

Już sam podjazd do St. Moritz jest dla mnie bardzo ekscytujący, pokonywałem go już sześć razy. Wspinaczka do tego kurortu trwa kilkadziesiąt kilometrów po zboczach gór, przez lasy i polany, wsie i miasteczka, tunele i kompletne pustkowia. Trawers za trawersem, metr za metrem ja i mój samochód wspinamy się jakby do nieba – na około 1700 metrów ponad poziom mórz. W końcu przecinamy ostatni pas chmur i witamy słońce. To nie jest banalny szlak do pokonania małym fiatem z pończochą zamiast paska rozrządu, zresztą maluszek do tego miejsca jakby nie bardzo pasuje.

Pierwszy raz, kiedy szukałem sobie miejsca do spania, wylądowałem w San Bernardino – wiosce położonej jeszcze wyżej za miastem, w stronę granicy z Włochami. Miejsce to okazało się piękne jak z obrazka. Leżąc 104 kilometry od europejskiej zimowej stolicy przepychu było pierwszą lokalizacją, w której ceny były wówczas zbliżone do ziemskich, bo przeszukując oferty hoteli w tym rejonie, można się zakrztusić.

St. Moritz – miasto szyku, stylu, blichtru, wystawnych kolacji i wyszukanych ubrań. Miasto czyste jak łza i jednocześnie brudne od pieniędzy. One się tam wysypują z witryn sklepowych i naraz do nich wpadają. Leżą na stolikach w kawiarniach obok najdroższych szampanów, trzymanych palcami zdobionymi najdroższą biżuterią.

Ale ta dworskość i szlacheckość trochę przyciąga. Zawsze gdy tam byłem, nie odmawiałem sobie spaceru po centrum – przechodziłem wtedy obok wystaw najdroższych futer i obok zaparkowanych przy krawężnikach luksusowych aut. W dużej mierze te są na rosyjskich rejestracjach, taki znak czasu. Nie wyobrażam sobie nie obejrzeć też tamtejszych hoteli i willi. Uwielbiam też usiąść w kawiarni i popatrzeć, jak żyją tam ludzie. Wiecie, ci „best of the best”.

 

guzinski

 

Wiadomo, to nie jest miejsce dla mnie, nie przynależę do tej grupy. To miejsca dla kogoś takiego, kto może później wyskoczyłby mi z ekranu telewizora, gdybym go kiedyś włączał. Ale trzeba przyznać St. Moritz kusi i robi wrażenie. Lubię w nim na przykład, że chociaż jest zima, to niemal na pewno świeci tak miłe słońce, że posiedzenia przy lampce wina na otwartym tarasie są niczym nadzwyczajnym. Po biegu uwielbiam iść do upatrzonej kilka lat temu restauracyjki, w której dostanę idealnie taką włoską pizzę, jaką lubię – czyli na cienkim cieście. Chociaż nie mam zaparkowanego za rogiem prywatnego helikoptera, ludzie i tak cię tam szanują. Tam się wszyscy szanują.

Co ciekawe, pomimo bogactwa i statusu gości, jaki sugeruje to miejsce, można do niego przyjechać i nie zbankrutować. To znaczy wydać ok. 100 euro od osoby za noc. Tyle mniej więcej kosztuje nocleg przy okazji Engadinu organizowany w... schronach. Ktoś wpadł na pomysł biznesu, który chociaż trochę przybliża potencjalnym gościom możliwość spędzenia tam chwili i np. uczestniczenia w maratonie. Oczywiście „niskie” ceny (tak, 100 euro brzmi jak żart za spanie w schronie) to niska jakość – gości kwateruje się w pokojach wieloosobowych, często bez okien i rzecz jasna prywatności. Ale jeżeli się chce, to można.

 

Ja wybieram jednak lokalizacje oddalone od miasta na tyle, by było rozsądnie. Nadal jest najdrożej ze wszystkich 20 biegów cyklu i jeszcze nie udało mi się zejść poniżej 150 euro, ale to zawsze lepiej niż dopisać do tej stawki jeszcze jedno zero. Czasami mam do przejechania samochodem czterdzieści, czasami osiemdziesiąt kilometrów, ale to moim zdaniem mniejsze zło. Ostatnio trafiłem na przyjemną bazę w Savognin – 39 km od St. Moritz. Jest dobra, bo w pobliżu świetnie rozkręcił się ośrodek narciarstwa zjazdowego, stąd do dyspozycji jest całkiem duża baza hotelowa.

Niestety trzeba brać poprawkę, że na bieg jedzie się z samego rana, a pługi na odludzia docierają dopiero za dnia. Nie zawsze przekopywanie się przez zaspy maską własnego samochodu to dobry pomysł, o ile nie jest ci wszystko jedno czy pobiegniesz w tym Engadinie, czy nie. Jadąc raz z San Bernardino, miałem duszę na ramieniu. Przyjąłem zasadę, że skoro pierwsza kupka śniegu była luźna i łatwa do pokonania, to następne też muszą takie być. Wyłączyłem sobie w głowie bezpiecznik, bo w zasadzie i tak nie miałem wyjścia.

Łańcuchy i łopata – to w Szwajcarii wyposażenie auta ważniejsze niż gaśnica i kamizelka odblaskowa.

 

Droga na start maratonu jest skomplikowana także z innego powodu. Ten wcale nie odbywa się w centrum St. Moritz, lecz w Maloja – kilkanaście kilometrów dalej. Nie ma mowy, żeby dojechać tam samochodem. Są parkingi, z których należy przesiąść się do autobusów podstawionych przez organizatorów w ramach opłaty startowej. Ich przystanki są kompletnie zatłoczone, tych busów są niezliczone ilości. Wyobraźcie sobie, ile musi ich być, żeby przewieźć na start około 10 tysięcy biegaczy, a jeden taki pojazd może zabrać nie więcej niż 50 narciarzy ze sprzętem.

Maloja leży bardzo wysoko, do czego trzeba się przyzwyczaić. Nie wolno natomiast przyzwyczajać się do jakości obsługi zawodników, bo wszystko jest tak perfekcyjne, że byłoby aż świństwem wymagać takiego poziomu we wszystkich innych wyścigach Worldloppet.

Start trwa dłużej niż godzinę – każdy kwalifikuje się co roku do odpowiedniej swojemu poziomowi fali i klasy, którą może zyskać lub stracić po następnej edycji. Pamiętam, że zaczynałem biegać z ostatnich rzędów i zanim ja ruszyłem, trwało to w nieskończoność. Teraz, po kilku edycjach, w których raczej szło mi nieźle, jestem już dość wysoko. To coś w rodzaju nagrody za dobre sprawowanie.

 

Zawsze zastanawiałem się, skąd w tak wysokich górach wzięła się gigantyczna równina, na której daje się zmieścić aż tyle osób. Okazało się, że za wielką polanę startową służy zamarznięte jezioro. Ten piękny tłum, który widać na zdjęciach, stoi lub porusza się po tafli lodu i chyba tylko Szwajcarzy wiedzą, jakim cudem całość ich utrzymuje, zamiast runąć w dół. Wydaje się, że taka szeroka równinka na początek to idealne rozwiązanie – mnóstwo miejsca, w zasadzie brak konfliktów o przestrzeń z biegnącymi obok, do tego okazja, by twoja grupa startowa bardzo szybko się rozciągnęła. To wszystko prawda, poza jedną kwestią: że to bardzo złudne. Taki teren utrzymuje się przez około dziesięć kilometrów za linią startu. Gdy dobiegasz do jego końca i spojrzysz na zegarek, tylko dziw człowieka bierze, jak świetnie jest przygotowany.

 

guzinski

 

– Takie tempo? O rany, to jeszcze chwilę i meta! – cmokałem tam z zachwytu przy pierwszym podejściem do pokonania całego Engadinu. Ależ ja byłem wtedy nierozsądny...

To były czasy, że jeszcze nie za bardzo oglądałem przed biegiem profile tras. Wtedy wiedziałbym, że po wybiegu z jeziora czeka mnie długie kluczenie po zmienionych w trasy biegowe uliczkach St. Moritz. Tam zawsze jest dużo ludzi, więc biegaczy wita się zwykle w szczególny sposób. Ci, którzy nie biegną, zostają zwykle w specjalnie przygotowanym miasteczku imprezy dla kibiców. Obok biura zawodów organizuje się różnorakie loterie, zaprasza znane postaci sportu, przeprowadza konkursy i zawody, testuje sprzęt narciarski i tym podobne. Leżą bele słomy, gra regionalna muzyka. Nadzwyczaj piknikowo jak na to, że w sąsiedztwie są noclegownie z bardzo dużą liczbą gwiazdek, prawda?

 

Nie ma jednak czasu o tym myśleć, bo po chwili chmara biegaczy dociera na skraj lasu. Tutaj zaczynają się pierwsze schody. Wąskie gardło, ostro pod górę, przed którym za każdym razem należy w nieskończoność czekać. Są trzy takie newralgiczne momenty i to jeden z pierwszych. Za pierwszym razem – stojąc! – spędziłem ponad kwadrans i nie byłoby w tym nic złego, gdyby każdy z uczestników umiał podporządkować się regułom, a niestety wola uzyskania dobrego czasu kilku jegomości motywuje do przebiegania innym po nartach, przeciskania się między drzewami i temu podobnych. To stresujące, bo masz świadomość, że ktoś gra na innych zasadach niż reszta.

Faktem jest jednak, że z im wyższego sektora startujesz, tym krócej czekasz na podejście do tego wzniesienia.

Dalej nadal jest trudno. Z towarzystwa, z jakim biegnę, pewnie połowa zalicza przynajmniej jeden upadek. Trasa jest kręta i przez las, a muszą się na niej zmieścić tysiące ludzi w bardzo krótkim czasie. Śnieg jest zbity, robią się zaspy i koleiny, a nie brakuje ostrych zjazdów, które nawet bez presji ludzi przed i za tobą wydają się niebezpieczne.

Nie wiadomo jak się za to zabrać, ale tego nie da się przeskoczyć.

To drugi newralgiczny punkt trasy, kończy się długim i dającym odpocząć zjazdem do Pontresiny. W tym miejscu kończy się rywalizacja dla zgłoszonych do półmaratonu, ci zapisani na pełny dystans biegną dalej. Już nie szybko, tylko mocno technicznie, co może być utrudnieniem dla zupełnych amatorów.

Pokonanie pętli zajmuje mi około trzech godzin; półmaraton przebiegłem raz w czasie 1:23. Lubię styl łyżwowy – mówiłem już? Lubię również medale, które za każdym razem są inne i zdobią je różne zwierzęta zamieszkujące tamte okolice. Nie wiem, z jakiego klucza wybiera się konkretny gatunek do danej edycji, ale to fajne poczucie – mieć coś, czego nigdy więcej nie będziesz miał szansy pozyskać. A co pięć edycji można jeszcze otrzymać dodatkowy medal dla stałego gościa!

Lubię nagrody – mówiłem już?

 

Finisz maratonu, podobnie jak start i metę połówki zwykle organizuje się poza St. Moritz. Tu po raz kolejny wychodzi, jak świetnie potrafią to robić Szwajcarzy. Tu naprawdę pasuje to powiedzonko o zegarkach, a gdyby było jakieś powiedzonko o punktualności pociągów, to wykorzystałbym jedno i drugie. Właśnie pociągiem wraca się z biegu do St. Moritz, skąd autokarem można dostać się na parking, gdzie kazali rano zostawić samochód. Raz jeszcze zachęcę do wytężenia wyobraźni – ile tych składów musi stać na bocznicy, by zawodnicy nie marznąc mogli szybko i sprawnie wrócić pod prysznic!

Jeszcze nie zdarzyło mi się w Szwajcarii, bym chociaż raz pomyślał, że coś zrobiłbym inaczej. Biegacz, ich gość, ma gdzie się przebrać, czego się napić, jak wymienić kij na trasie, gdzie zjeść, jak wrócić i dojechać, a jeszcze dostanie pamiątkę w postaci medalu. Wszystko w cenie pakietu startowego. Wprawdzie mierząc ich logistykę czasem, nie wypada to najlepiej, bo od mety do kąpieli w hotelu mijają dwie-trzy godziny, to przy tylu emocjach i wrażeniach ten odstęp wydaje się ledwie pstryknięciem palcami. Każdy organizator pragnąłby, żeby jego klienci mieli tylko takie powody do krytyki.

Kocham Szwajcarię – mówiłem już?

 

 

 

Wszystkie rozdziały dotychczas opublikowane na skipol znajdziecie TUTAJ.

 

-/-

Wy też możecie otrzymać „Dwadzieścia kroków po śniegu”. Książkę można otrzymać w podziękowaniu za wsparcie akcji Radia Gdańsk www.pomorzebiegaipomaga.pl  

Po wpłacie min. 24,90pl na konto fundacji otrzymuje się maila zwrotnego z informacją:

Dziękujemy. Jeśli wpłaciłeś min. 24,90 organizator akcji - Radio Gdańsk – chciałby wysłać w podziękowaniu książkę A.Guzińskiego “20 kroków po śniegu”.

Przy wpłacie min. 59 zł wysyłamy koszulkę biegową.

 

Komentarze - 0

Aby od razu dodać komentarz zarejestruj/zaloguj się na naszym portalu. Ze względu na problemy z botami komentarze niezalogowanych ukazywać się będą najszybciej jak to możliwe, ale dopiero po akceptacji.

* - pola obowiązkowe



Prawa autorskie © skipol.pl