Ustawa Cookie - Wykorzystujemy cookies w celu poprawnego wyświetlenia strony. Wiemy - można bez nich żyć - tylko po co?

Tajner o dawnych czasach: Skocznia ruina, o wyciągu zapomnij

Blogi -> Różne

2015-05-18

Apoloniusz Tajner, przy okazji pisania pracy licencjackiej przez niżej podpisanego autora tekstu, opowiedział o stanie polskiego narciarstwa sprzed okresu wielkich idoli. W roku 1999, kiedy obecny Prezes PZN obejmował kadrę skoczków narciarskich, wybierać w czym nie było. Ani w przypadku skoczni i tras biegowych, ani w przypadku zawodników. Ale życie i tak było kolorowe.

 

- Kiedy obejmowałem kadrę po MŚ w Ramsau, do dyspozycji miałem czterech skoczków. Byli to: najbardziej doświadczony Wojciech Skupień, mający duży potencjał Robert Mateja, Łukasz Kruczek i Małysz. I nikogo więcej. Ani nie było jak kogoś zamienić, porotować składem, ani też wyzwolić w zawodnikach wewnętrznej rywalizacji. Juniorzy? Ktoś tam się rodził, ktoś tam się przebijał, ale i tutaj więcej było pewnie przypadku niż zaplanowanego i umiejętnie finansowanego szkolenia – mówi o końcu lat '90 były kombinator norweski. Tajner podkreśla, że polskie narciarstwo nie zapadło się ostatecznie tylko i wyłącznie dzięki maleńkiej grupie pasjonatów. To oni zajmując się na co dzień zupełnie przyziemnymi profesjami znajdowali czas na sport, który kochali. Tak funkcjonowało parę klubików w Tatrach, parę w Beskidach. I gdyby nie eksplozja formy Małysza i później Kowalczyk, funkcjonowałoby tak do dzisiaj.

 

 

NA GÓRĘ PIESZO

 

Młodzi nie mieli gdzie skakać, bo w całym kraju było raptem kilka skoczni, na które i tak strach było wejść. Jako pierwsze Tajner wymienił obiekty w Biłej, na których można było trenować we w miarę sensownych warunkach, Wisłę-Centru, i skocznie na Krokwi. I tyle. Większych było więcej, ale skoczniami można było nazwać dwie, góra trzy konstrukcje.

 

Tajner: Średnia Krokiew przeżytkiem była już wtedy, gdy trenowałem tam jako początkujący szkoleniowiec skoczków. Miała jakąś modernizację, ale to raczej kosmetyka niż porządna robota. W najlepszym stanie przez lata była Wielka Krokiew. Mieliśmy swój Puchar Świata i o nią jako tako dbano. A poza tym? Była Skalite w Szczyrku i Wisła-Malinka, ale tam ani igelitu nie było, ani wyciągu. Zawodnicy wchodzili na nogach z zeskoku na sam szczyt najazdu. Nie miało to wiele wspólnego z sensownym treningiem. Skocznia z prawdziwego zdarzenia była jeszcze w Karpaczu. Ale trenowaliśmy w Zakopanem. Tylko że jak się wyskakało kilkadziesiąt prób, trzeba było obiekt zmienić. Czyli za granicę. Ale pieniądze z nieba nie spadały.

 

 

POLSKIE RAMSAU, NIEPOLSKI INNSBRUCK


O zmianie obiektu na Malinkę mowy nie było, bo bez wyciągu i nowoczesnego profilu ledwo nadawała się do rozgrywania Mistrzostw Polski. Dużym minusem było też zamykanie drogi, która z każdym rokiem zyskiwała na znaczeniu i stało się jasne, że dłużej takich środków podejmować nie można. Do 2008 roku był to jej koniec, chociaż – jak mówi Tajner – dzisiejsza konstrukcja z poprzednią wspólną ma tylko lokalizację. Jeżdżono więc do Ramsau, a szczęścia szukano jeszcze w Innsbrucku. Czasami, bo chociaż skocznia była nowoczesna, Małysza tam nie chciano. Austriacy niechętnie informowali Polaków co do stanu jej przygotowania. Zazdrośni i przestraszeni. Pieniędzy na funkcjonowanie kadry było jak na lekarstwo i nie wszystko, co się chciało, można było mieć. Na szczęście w Ramsau pensjonat prowadzili zaprzyjaźnieni Polacy, do których przez lata polscy narciarze przyjeżdżają w odwiedziny po korzystnych cenach. Zapłacić poważne pieniądze trzeba było tylko za wynajem obiektów do treningu. Jak i Ramsau zostało „wyskakane”, Tajner zabierał ekipę do Predazzo.

 

 

ZRZUTKA NA DEBIUTANTA

 

Czwórka lotników u progu XXI w. i tak była w polskim narciarstwie czymś ponad stan. Jeszcze na początku lat '90 w zawodach międzynarodowych występował tylko Wojciech Skupień, któremu jako jedynemu organizatorzy opłacali przyjazd. Dla reszty nie było, więc nie jeździli. Bieda była taka, że w latach 1994-96 Tajner jako wiceprezes jeździł za własne pieniądze do Ministerstwa, żeby prosić o dofinansowanie kadry, której wówczas nie było. Wyprosił. W międzyczasie za zadanie miał znaleźć szkoleniowca z zagranicy z oczekiwaniami polskimi. Niemożliwe miało na nazwisko Mikeska. - Pavel przyszedł ze skoczkami pracować we wrześniu, a pierwsze pieniądze zobaczył po kilku miesiącach. Był jedyną osobą, która spełniała oczekiwania i w dodatku zgodził się na marne pieniądze. Chyba tylko dlatego, że wcześniej pracował w Niemczech i jako że miał coś odłożone, postanowił podjąć wyzwanie – wspomina jego późniejszy następca na stanowisku szkoleniowca kadry. Tajner pamięta dokładnie zrzutkę, jaką na wyjazd Małysza do Innsbrucku przeprowadzono między działaczami. Każdy zrzucił się po 100 marek i dzięki temu uparty Mikeska pojechał z późniejszym wicemistrzem olimpijskim na debiut w Pucharze Świata. Czech powtarzał, że „może Małysz jeszcze nie skacze, ale będzie. I to daleko.” Nie mylił się. W debiucie w PŚ na słynnej Bergisel przebranżowiony z kombinacji młodzian zajął 17. pozycję.

 

 

BIEGI GONIĄ

 

- Gdyby nie Małysz, nie mielibyśmy nowej Malinki, nowego Szczyrku i wkrótce modernizowanej bazy w Zakopanem. Nie byłoby Bystrej, Zagórza, Gilowic – wylicza Tajner. Ale co z biegami? - Kubalonka była zawsze. Pamiętam to dobrze, bo sam jeszcze jako kombinator na niej biegałem. Najpierw prestiżowa, później mniej, bo coraz szerszych chcieli w FIS. Ale profil się nie zmienił i dzisiaj to szerokie, piękne pętle, które niedługo będą pokryte asfaltem. Ale były też trasy COS pod skoczniami w Zakopanem i swoją drogą Jakuszyce. Chałupniczo bo chałupniczo jakoś się tworzył przez lata grunt. Było jak i w skokach. Nieróżowo – wyliczył po latach Prezes przyznając, że to skoki zdecydowanie bardziej poszły do przodu dzięki obecności w opinii publicznej sportowego idola wywodzącego się z nart. Tylko o ile skoki są dla zawodowców, w biegach dużo większy wzrost zanotowano w przypadku narciarzy-amatorów. - Warunki techniczne się poprawiły. Mamy ratraki, które kiedyś można było chyba policzyć w kraju na palcach rąk. Teraz to tak powszechne urządzenie, jak samochód na ulicach – uważa Tajner. I widać to po dziesiątkach gmin, które oferują te kilka, kilkanaście kilometrów śladu.

 

Pojawienie się i ugruntowanie w świadomości Polaków tak charyzmatycznych idoli sportowych miało kolosalny wpływ na rozwój narciarstwa klasycznego w ostatnim piętnastoleciu. Jak duży? Apoloniusz Tajner nie ma wątpliwości. - Gdyby nie Małysz i Kowalczyk, polskie narty mogłyby się z kryzysu w ogóle nie wydostać. I chwała im za to.

 

Obszerne fragmenty wypowiedzi A. Tajnera pochodzą z pracy licencjackiej niżej podpisanego autora, której tematem jest analiza skutków pojawienia się idoli sportowych na przykładzie J. Kowalczyk i A. Małysza.

 

Michał Chmielewski

fot. Mikołaj Szuszkiewicz

 

Komentarze - 0

Aby od razu dodać komentarz zarejestruj/zaloguj się na naszym portalu. Ze względu na problemy z botami komentarze niezalogowanych ukazywać się będą najszybciej jak to możliwe, ale dopiero po akceptacji.

* - pola obowiązkowe



Prawa autorskie © skipol.pl