2019-09-20
Francja i biegi narciarskie to dla mnie cztery próby, nad którymi zawsze wisiało jakieś fatum i serdecznie polecam sprawdzić u wróżki, czy przypadkiem nie jest to trend ogólnoświatowy. Za pierwszym razem, gdy tam pojechałem, dopadła mnie potworna grypa żołądkowa. Kilka dni przed wyjazdem syn poprosił mnie, żebym odwiózł wnuka z rotawirusem do szpitala i jak nietrudno przewidzieć, oczywiście się od niego zaraziłem i momentalnie doczekałem się tego efektów.
Wpakowałem w siebie wszystkie możliwe specyfiki farmaceutyczne, bo cały potrzebny sprzęt był już gotowy do zapakowania do bagażnika. Dla dobra waszego samopoczucia nie będę rozpisywał się o szczegółach mojej walki z choróbskiem, ale słowo „wyniszczająca” w zupełności zaspokaja moją potrzebę podzielenia się skalą problemu. Na szczęście do środy jakoś udało mi się dojść do siebie i uznałem, że opłacony start, nocleg i wszystko inne nie pójdzie jednak w las. Byłem odwodniony i w słabej formie, ale czekał mnie krótki bieg, bo kompletowałem pieczątki do Worldloppet Mastera w wersji Silver.
Chciałbym z tego miejsca podziękować mojemu organizmowi za to, że na wszystkich autostradach tak ładnie się mnie słuchał. Zaprogramowałem się chyba na to, że skutki uboczne grypy uwydatniały się akurat na zaplanowanych wcześniej postojach albo przy okazji tankowania. Tak samo było, gdy dojechałem do „mojego strategicznego noclegu” w Niemczech, z którego czasami korzystam, mając przed sobą zbyt długą trasę do przejechania na jeden raz. To ponad tysiąc kilometrów od Gdańska, gdzieś w okolicach Bawarii – po bezpiecznej stronie mocy, bo wiem, że nazajutrz czeka mnie mniej niż więcej. Chronologicznie rzecz ujmując, wtedy było tak: dźwięk zamykanego samochodu, wizyta w recepcji, klucz w zamek do drzwi pokoju, a następnie godzina w łazience. To był koszmar, jaki się już nie powtórzył, ale przynajmniej kontrolowany.
Po biegu nie zatrzymuję się raczej w hotelach, bo jestem już po starcie, zrelaksowany, bez stresu i pytań o to, czy wszystko będzie w porządku i na czas. Moje rekordowe odcinki „na raz” to około 600 kilometrów. Najdłuższa trasa pokonana bez spania to pewnie właśnie ta powrotna z Francji, chociaż – wstyd przyznać – zdarzyło mi się dwa razy przysnąć za kierownicą i omal nie skończyło się tragedią. Też wtedy wracałem z Francji, ale ze zwykłej wycieczki do Paryża. Jechał ze mną obok kolega, który zauważył, że z samochodem jest coś nie tak i zjeżdżamy z pasa w bok. Spojrzał na mnie i obudził, a w międzyczasie złapał za kierownicę. To było jakieś pięćdziesiąt kilometrów od Gdańska. Byliśmy prawie w domu, znałem tu każde drzewo, a mogliśmy nie dojechać. To może brzmi górnolotnie, ale wyrwałem się śmierci z objęć. Za drugim razem byłem na weselu i poprawinach i trzeciego dnia pojechałem z Pomorza do Krakowa do pracy, by w nocy wracać – bez snu – z powrotem nad Bałtyk. Ocknąłem się na obwodnicy Trójmiasta, na pasie zieleni na środku, prawie przyklejony do barierek ochronnych.
Od tamtej pory zawsze, kiedy poczuję się zmęczony, zjeżdżam na bok i zamykam oczy. Nawet gdybym był o kwadrans drogi od domu. Wystarczy kilkadziesiąt minut i mogę jechać dalej. Tak jest lepiej. Bezpieczniej. Można też dłużej pożyć, a warto.
Wracając do La Transjurassienne i moich problemów gastrycznych – dojechałem na miejsce. Najpierw odwiedziłem biuro zawodów w Morez, żeby po raz kolejny poszukać toalety. Dopiero potem zabrałem pakiet startowy i pojechałem do hotelu położonego dość daleko od linii startu, który znalazłem na stronie organizatora. Tam jest generalnie problem ze znalezieniem noclegu, a przy miasteczku biegowym w Les Rousses to już w ogóle zapomnij. Wszystko trzeba załatwiać wiele miesięcy wcześniej, w przeciwnym razie należy liczyć się z dużymi kłopotami logistycznymi, tym większymi, że we Francji meta jest zlokalizowana w innym miejscu niż start. Nigdy wtedy nie wiadomo, gdzie zostawić samochód. Czy lepiej rano się przemęczyć, a później wygodnie wsiąść do samochodu, czy raczej rano zostawić więcej sił i dojechać na start autem, a później czekać zmęczonym na jakiś transport. Sądzę, że to kwestia indywidualna.
Ja za pierwszym razem na „transju” wpakowałem się, że hej, bo spałem ok. 70 kilometrów od startu. Dobrze, że z racji rekomendacji gospodarzy imprezy rano po biegaczy przyjechał specjalny autobus. Tyle że jeszcze kilka godzin wcześniej ani myślałem do niego wsiadać. W noc przed startem zmierzyłem sobie 40 stopni gorączki. Mogiła. Koniec. Nie startuję. Wziąłem ręcznik i zlałem go zimną wodą, znów napakowałem się lekami i liczyłem na cud oraz na to, że w ogóle uda mi się zasnąć. Tu pech na chwilę się kończy, bo rano byłem zupełnie zdrów. Jak ręką odjął – 36,6.
Wycieńczony i wykończony wsiadłem do autobusu i podjąłem wyzwanie. Ledwo stojąc na nogach, doczłapałem do mety. Po drodze kilka razy leżałem, ale uznałem, że i tak muszę to sobie wieczorem wynagrodzić, więc wygłodniały po tylu dniach męki poszedłem do restauracji, zamówiłem górę jedzenia i nie zdążyłem go nawet tknąć. Dla odmiany tym razem wszystko wyleciało ze mnie górą.
Muszę przyznać, że i tak udaje mi się z moim organizmem dobrze współpracować, dlatego nie napiszę tu podręcznika pt. „jak zachować się na trasie, kiedy coś ci się zachce”. Najlepiej chyba zaprogramować mózg, a przy okazji za wszelką cenę pozbyć się wszystkiego rano. Z drugiej strony potrzeby zdarzają się na trasie wszystkim przedstawicielom sportów wytrzymałościowych, nawet tym największym z największych. Pamiętacie, jak Paula Radcliffe – rekordzistka świata w maratonie – w 2005 roku w Londynie na oczach kamer podbiegła do barierki i najzwyczajniej w świecie się zsikała? Tłumaczyła później, że „nikt, kto nie przebiegł takiego dystansu, jej nie zrozumie”. I miała rację.
Za drugim razem pech i męczarnie we Francji dotyczyły już samej warstwy sportowej. Chociaż nie, był też feralny nocleg, na który połakomiłem się, pamiętając o dalekiej drodze na start, jaką miałem do pokonania autobusem za pierwszym razem. Był 2013 rok, a ja zamówiłem nocleg, o jakim w życiu nie pomyślałbym, że można taki syf zaoferować turystom i pobrać za to pieniądze. To było w Morez. Dostałem pokój inny niż zamówiony, a w środku smród i chłód. Warunki były surowe, a dopełnieniem wszystkiego była farelka, jaką gospodarze ustawili „na wypadek chęci dodatkowego ogrzania się”. Dziękuję bardzo, kurcze! Gdyby nie ona, pewnie bym zamarzł.
Najdłuższy dystans oferowany przez Francuzów to około 70 kilometrów, którego dotychczas nie wybrałem. Nawet pomimo tego, że w tym kraju biega się przede wszystkim łyżwą, którą lubię. W trakcie drugiej wizyty – gdy siedemdziesiątka wydawała mi się kompletnie nierealna – przebiegłem 56 km, a każdy kilometr z zaplanowanych pokonywaliśmy nie na śniegu, a jakiejś masakrycznej wacie. Narty nie jechały, byłem bezradny, a na mecie – pełen złości na paskudny los, który za nic nie pozwalał mi polubić tego miejsca. Co gorsza, trasa tego wyścigu jest interwałowa, właściwie bez dłuższych odcinków na odpoczynek. W kwestii tego, kiedy i przy jakiej pogodzie biega się najlepiej, nie wymyślę i nie powiem nic mądrego – najlepiej, jeżeli nie ma żadnych nagłych zmian w pogodzie. Nie lubię, gdy temperatura przekracza dziesięć stopni Celsjusza na minusie, bo perfekcyjne warunki to takie od minus jednego do minus sześciu. Wtedy śnieg najlepiej niesie i ryzyko wpadki w przygotowaniu ślizgów maleje. Dobrze, gdy od rana w dniu biegu nie pada śnieg lub deszcz ani nie świeci słońce, bo paradoksalnie ono też nie jest dobre. Powoduje różnice między charakterystyką trasy w zacienionych miejscach a tych na otwartej przestrzeni. To ma znaczenie nie tylko w stylu klasycznym. W łyżwie, chociaż narty do tej techniki smaruje się łatwiej, także. Lubię biegać, gdy trasa jest twarda i dobrze przygotowana, a śnieg przewidywalny. Zaczynając przygodę ze startami, nie miałem pojęcia, że w każdym miejscu podłoże ma inne właściwości, a wpływają na to takie czynniki jak nasłonecznienie, temperatura, wilgotność powietrza i mnóstwo innych, o których pewnie nawet po dziesięciu latach zabawy w sporty zimowe nie mam bladego pojęcia. Zbieranie doświadczeń na tym polu jest chyba najtrudniejsze ze wszystkich czynników istotnych w bieganiu maratonów. Oddzielna karta sportowej historii każdego z moich kolegów.
Lista życzeń pogodowych nie bez przyczyny jest tak długa, bo nie zliczę, ile razy poważnie przegrywałem ze śniegiem. Klasyczna sytuacja: zaczynam w jakichś tam warunkach i mam na nie dobre smarowanie, po czym albo wbiegamy w las i nagle narty stają w miejscu, albo błękitne niebo zakrywają chmury i zaczyna padać śnieg. Potem pogoda może zmienić się jeszcze trzy albo i cztery razy, a ty – zamiast po prostu sunąć naprzód – czujesz, jakbyś wszedł na gigantyczny plaster miodu.
Nigdy nie będę wiedział wszystkiego o smarowaniu, bo to jest cała masa wiedzy nie do pojęcia dla zwykłego amatora. Najlepiej o jej ogromie może świadczyć fakt, że Norwegowie z ich zawodowej reprezentacji biegaczy narciarskich przed igrzyskami olimpijskimi w Pjongczangu wysłali do Korei specjalistów, którzy mieli za zadanie przeprowadzić dedykowane badania (!) tego, co najczęściej tam pada. Na każde zawody Pucharu Świata zabierają w wielkim wozie serwisowym kilkunastu ekspertów i setki kilogramów przeróżnych proszków, smarów i innych specyfików, dzięki którym spód nart używanych przez sportowców będzie miał jak najmniejsze tarcie na śniegu. Ale gadam bzdury – po co tak daleko szukać przykładów, jeżeli takie same sztaby specjalistów osobiście widziałem w Livigno przed inauguracją cyklu Ski Classics? Oczywiście, że w nim też są do wygrania duże pieniądze i spory prestiż, ale to nie ma nic wspólnego z PŚ. Mimo to zawodowe teamy, które się wokół tej serii tworzą, wysłali do Włoch swoich ludzi na tydzień przed wystrzałem startera. Trenując na miejscu codziennie obserwowałem panów dźwigających naraz kilkanaście kompletów sprzętu tylko po to, żeby kilka razy zjechać z górki i sprawdzić, które narty pojadą szybciej. Zwykle ich sprawdziany wyglądają tak, że obok siebie jedzie w dół dwóch panów o podobnej masie ciała. Do pewnego momentu trzymają się za ręce, wyrównują tempo, a później czekają na wynik w myśl zależności: „kto zajedzie dalej, ma lepszy smar”. Serwismeni mają ciężką pracę, tym bardziej, że ich testy bynajmniej nie odbywały się wyłącznie w godzinach zbliżonych do startu ich klientów. Oni byli na tamtej trasie właściwie przez cały dzień. Od siódmej rano.
Ja nic takiego nie robię, bo ani nie mam tyle kasy, by zatrudnić własnych specjalistów, ani nie mam czasu, żeby testować sprzęt samemu po kilka godzin dziennie. Nie walczę też na trasie o najwyższe cele, więc ewentualne pomyłki kosztują mnie co najwyżej utratę przyjemności z biegu. Przy moich zaległościach technicznych byłbym głupi, inwestując w smarowanie nart, bo przecież nawet posmarowane idealnie nie zadziałają, jeżeli popełniam błędy w tym, jak się na nich poruszam. Ale nie powiem, że w ogóle mnie to nie interesuje. Przeciwnie – coraz więcej podsłuchuję i wypytuję, mimo że sama procedura pieszczenia sprzętu nie jest najciekawszym elementem całej mojej zabawy w sport. Zajmuje dużo czasu i generuje sporo niepewności. Im więcej masz specyfików, z których możesz skorzystać, tym więcej myśli tłoczy się w głowie. Do tego są różne szkoły smarowania – jedna osoba zapytana o dane zagadnienie powie ci o swoim sposobie, a jeśli o to samo zapytasz inną, to zgani tę pierwszą i opowie ci o swojej, która podobno jest najlepsza na świecie. I weź tu bądź mądry. Niemniej uczę się o tym chętnie, bo chcę mieć przyjemność, a nie męki w trakcie rywalizacji. Ostatnio na przykład dowiedziałem się, że o sukcesie twojej roboty przy narcie decyduje nie tylko to, co nałożysz na ślizgi na poślizg, ale też w jaki sposób. „Co” w zasadzie jest tu nawet drugorzędne. Pojawia się magiczne słowo „struktura”, to znaczy rolka z metalowym bębnem w wypustkami – systemem drążenia mikroskopijnych rowków, które oprowadzają wodę i śnieg po ślizgu. On albo pozwoli narcie w danych warunkach jechać, albo ją przytłumi i spowoduje, że się przykleisz. Modele i rodzaje struktur mają konkretne nazwy, służą do różnych warunków, chociaż nie są do końca opisane i ich dobór zależy od wiedzy i intuicji, a nie tego, co napisali na opakowaniu. Niby do każdego typu jest ogólne założenie, ale wachlarz jest strasznie szeroki. Są drobniejsze, szersze, o różnych kształtach i głębokościach. Znaczenie ma nawet to, czy śnieg jest stary, czy świeży. I zobacz – jedna temperatura, jedna wilgotność, a tylko inny rodzaj śniegu. Mam takich systemów pięć albo sześć – nie pamiętam. Głęboko wierzę, że dotychczas głównie sobie pomagałem i chyba bałbym się robić sobie sprawdzian umiejętności!
Mimo wszystko kilka razy podkusiło mnie, by przed biegiem oddać sprzęt fachowcom. W niektórych miejscach, także na Polanie Jakuszyckiej przed „Piastami”, wystawiają się przedstawiciele producentów smarów i za darmo przygotowują twój sprzęt wedle własnej wiedzy o warunkach. Czasami ustawiają się do nich długie kolejki, a oni przerabiają kolejne zamówienia jak roboty. To się czasami odbija na jakości. Dwa razy (w Jakuszycach i kiedyś w Czechach) osobiście przekonałem się, że ta ich wiedza nie zawsze jest zgodna z rzeczywistym stanem tras. A może zabrakło precyzji? Narty stały, dlatego wolę smarować sam. Po pierwsze, jeżeli nawet coś nie działa, to pretensje mogę mieć wyłącznie do siebie, zamiast zamartwiać się, że niepotrzebnie powierzyłem narty w obce ręce. Po drugie, w dziewięćdziesięciu procentach razy korzystam z podpowiedzi. „Telefon do przyjaciela” – tak to się nazywa? Oczywiście pierwszym wyborem jest Tomek Kałużny. Pojawia się w tej opowieści dość często, ale naprawdę wiele mu zawdzięczam. Wygląda to tak, że jeśli się do niego dodzwonię, to najpierw sam analizuję warunki i prognozy na najbliższe godziny, a potem on zdalnie daje albo zielone, albo czerwone światło. Jak daje żółte, to znaczy, że zdradza jeszcze jakieś ciekawe rozwiązania. Kolejną opcją, która może pomóc, są przedstawiciele firm na większych biegach. Tam wystawia się wielu producentów. Dla przykładu – przy starcie stoi namiocik Toko, a przed nim tablica, na której wywieszono informacje z prognozą i autorskimi typami z podaną listą produktów, jakie zastosują. „Najpierw taka a taka szczotka, później taki a taki podkład, smar, to a to na trzymanie” i tak dalej. Kilka metrów dalej stoi Holmenkol lub Swix i wypisują, z czego korzystać będą oni. Czasami najlepsze rozwiązanie to po prostu podejść, zebrać to do kupy i skomponować z tego coś własnego. Chyba wszyscy biegacze po jakimś czasie wyrabiają sobie smykałkę do poszukiwania niuansów na własną rękę. Ja też mam na stanie produkty z dwóch różnych marek. A nie, nawet z trzech.
To wszystko przypomina trochę czarną magię, bo przecież znaczenie ma też sam dobór nart. Zaczynałem z jedną parą do łyżwy i jedną do klasyka, w dodatku z łuską, bo nie miałem pojęcia, że ślizg można posmarować „na trzymanie”. Rzadziej używałem ich w zawodach, ale to dlatego, że od początku lepiej czułem się w dowolnej technice i szukałem takich imprez, gdzie jest podział na style. Zdaje się, że dopiero po pierwszym sezonie uczestniczenia w Worldloppet zdecydowałem się na kupno sprzętu do klasyka pozwalającego na zabawy w serwismena. Słyszałem kiedyś, że Justyna Kowalczyk ma około stu par nart, chociaż gdy kiedyś widziałem ją na Islandii, to trener Aleksander Wierietielny niósł nie więcej niż trzy–cztery. Ja doszedłem obecnie do poziomu, w którym mam siedem nadających się do zawodów – po trzy startowe z każdego stylu plus klasyczne „zerówki”, których używa się, gdy zupełnie nie wiadomo, co położyć „na trzymanie”. Są charakterystyczne – mają specjalny mikro brzeszczocik, co pozwala narcie swobodnie jechać do przodu, ale wbijać się w śnieg w przypadku cofania. Największym błędem jest pominięcie ich przy pakowaniu. Na Bieg Piastów na pewno bym je zabrał, ale przed wyjazdami na drugi kraniec świata zdarzało mi się usiąść i zbyt długo się zastanawiać.
– A co ja będę targał drugą parę, jak pobiegnę tylko na jednych – mówiłem sobie i ruszałem lżejszy o te kilkaset gramów. A na miejscu okazywało się, że warunki są tak dziwne, że takie „zerówki” spisałyby się idealnie. Po takich wpadkach przekonałem się, że dwie pary nart na wyjazd to przy biegach klasycznych obowiązek. Wtedy na Islandii Kowalczyk też wystąpiła na zerówkach. Pamiętam, że wspominał o tym Wierietielny.
Starszych kompletów nart na pierwszy śnieg albo ryzyko wychodzących kamieni nie liczę. W nich nie dałoby się już startować w maratonach, chociaż mam do nich sentyment. Nie wyobrażam sobie przecież wyrzucić swoich pierwszych Salomonów! Kupiłem je w 2007 roku od Kałużnego. Mimo że później zdarzało mi się posiadać o wiele lepiej dopasowane komplety, z tamtym mam świetnie wspomnienia.
Pisałem już coś o francuskim pechu? Jeżeli jeszcze nie wybraliście numeru do wróżki, przedstawię krótką historię. Kiedyś wypadł mi z kalendarza jakiś bieg, więc pasowało mi na ostatnią chwilę zapisać się na „transju”. – Niby trzeci raz, ale nie było źle, nawet pomimo że wkoło wioski i samej rywalizacji nie ma nic ciekawego. Do tego wejście na trasy, choćby w celu sprawdzenia smarów, jest dodatkowo płatne, do czego my Polacy nie jesteśmy przyzwyczajeni – powiedziałem sobie w duchu, wyrażając zrozumienie dla sensu tej sportowej misji ratunkowej. Wszystko przygotowałem w jeden wieczór – nocleg, trasę, pakiet startowy i sprzęt. O poranku bieg został odwołany.
Podczas ostatniego biegu na potwierdzenie fatum wiszącego nad tymi zawodami, zapomniałem na start pasa, w którym przechowuję bidon, żele i leki na astmę. Jednak tym razem podziałało to na mnie na tyle mobilizująco, że po raz pierwszy podczas swoich startów w Lidze Światowej Narciarstwa Biegowego Worldloppet udało mi się wygrać swoją kategorię wiekową.
-/-
Wy też możecie otrzymać „Dwadzieścia kroków po śniegu”. Książkę można otrzymać w podziękowaniu za wsparcie akcji Radia Gdańsk www.pomorzebiegaipomaga.pl
Po wpłacie min. 24,90pl na konto fundacji otrzymuje się maila zwrotnego z informacją:
Dziękujemy. Jeśli wpłaciłeś min. 24,90 organizator akcji - Radio Gdańsk – chciałby wysłać w podziękowaniu książkę A.Guzińskiego “20 kroków po śniegu”.
Przy wpłacie min. 59 zł wysyłamy koszulkę biegową.
Aby od razu dodać komentarz zarejestruj/zaloguj się na naszym portalu. Ze względu na problemy z botami komentarze niezalogowanych ukazywać się będą najszybciej jak to możliwe, ale dopiero po akceptacji.
* - pola obowiązkowe